piątek, 20 lipca 2012

Hills of Santa Rosa i Santa Rosa

Pobyt w górskiej osadzie nie był długi. Regeneracja sił, odrobina hazardu, odsprzedaż przedsiębiorczemu barmanowi części znalezionych na pustyni przedmiotów oraz sprawdzenie map zabrało ledwie dwa dni i przyjaciele wyruszyli w drogę przez drewnianą bramę z drugiej strony osady. Droga na dół nie była męcząca i dwie godziny później znajdowali się już na równinie a po kolejnej godzinie drogi dotarli do Santa Rosa - właściwego miasteczka od którego górska osada zapożyczyła nazwę. Tam postanowili zrobić właściwe zakupy, zaczynając oczywiście od koni. Cały czas pamiętali o przesyłce, którą mają dostarczyć, jednak kiedy Jose spotkał daleką kuzynkę Marię, która zaprosiła go na uroczystość zaręczyn odbywającą się na pobliskim rancho, nie opierał się długo, tylko odszukał Bobiego, żeby poinformować go o zaproszeniu.
Znalazł go w Saloonie, gdzie zebrał już spory tłumek słuchaczy opowiadając swoje przygody na Martwych Ziemiach. Jose przerwał opowieść, by przekazać przyjacielowi nowinę, która modyfikuje ich dalsze plany, jednak sposób w jaki to zrobił spowodował, że wszyscy obecni poczuli się zaproszeni na fiestę. Na szczęście Bobi zachował się przytomnie uprzedzając, że to ważna uroczystość, na którą nie należy przybywać z pustymi rękami, co poskutkowało, że do hacjendy wyruszyli w towarzystwie dwudziestu zabijaków i rewolwerowców, ale każdy z nich wiózł pokaźny podarek dla młodej pary narzeczonych.

wtorek, 17 lipca 2012

Konec Pustyni

Po wielu trudach, korzystając ze zgromadzonej wody dotarli wreszcie do skalnej ściany, oznaczającej koniec upału, gdyż skutecznie osłaniała od słońca oraz koniec pragnienia, gdyż w zagłębieniach między skałkami można było znaleźć odrobiny wody. Przede wszystkim jednak oznaczającej koniec pustyni, gdyż u stóp skał znać było na pisaku ślady stóp, a skoro ktoś tędy chadzał, to z pewnością w jakiś sposób się tu dostał. Bobi i Jose poszli po śladach i natrafili na wejście do niewielkiej, zakończonej drewnianymi drzwiami groty. Drzwi nie były trudne do sforsowania, a tuż za nimi był wyciosany korytarz prowadzący najpierw wgłąb a później ku górze. Kończył się solidną żelazną klapą w suficie - z tą już nie pójdzie tak łatwo. Walenie w klapę powodowało tylko głuchy odgłos, a przecież jak wskazywały ślady ktoś tędy chodził. Chwile mijały i kiedy do świadomości wędrowców zaczęło docierać, że być może przyjdzie im czekać aż ktoś w końcu będzie chciał przejść na drugą stronę, klapa otworzyła się z cichym skrzypnięciem. Wspięli się więc i pojedynczo wywindowali na górę. Natychmiast zalało ich słońce, co skutecznie uniemożliwiało patrzenie w górę, a to właśnie z góry dobiegły ich słowa "rzućcie broń, jeśli wam życie miłe". Cóż było robić, gdy przyzwyczajający się do blasku wzrok ujawnił, że stoją na dnie areny o pionowych ścianach, klapa w podłodze właśnie się zamknęła, a dokoła, powyżej ich głów znajduje się kliku ludzi ze skierowaną w ich stronę bronią. Rzucili broń i poddali się szeregowi testów, które miały podobno udowodnić, że są ludźmi, a nie "tworami pustyni". Jak się okazało nie bez powodu. Gdy procedura dobiegła końca, powitano ich w Hills of Santa Rosa, a przewodniczącym komitetu powitalnego okazał się ksiądz, który bezpośrednio do sutanny przypiętą miał gwiazdę szeryfa. Gdy spostrzegł wzrok Bobiego wzruszył tylko ramionami. "Takie miejsce, takie czasy" Skwitował.

piątek, 8 czerwca 2012

Zła Pustynia część 3

Sen był dla Bobiego wydarzeniem... 
Śniło mu się, że znajduje się na statku - starym okręcie z dwoma masztami, na których nad czerwonymi żaglami łopotała piracka bandera. Czuł nawet na twarzy słoną wilgoć odbijających się o skały fal, kiedy wpływali w waski przesmyk. Już po chwili, wznosząc się na fali zrównali się ze stanowiskiem ogniowym umiejscowionym w jaskini na zboczu. Dwie armaty oddały salwę i Bobi ujrzał, jak kilku załogantów jego okrętu jest rozrywanych na kawałki a strzępy mięsa wpadają do wody. To nie były żarty. sięgnął do pasa, ale zamiast rewolwera znalazł tam staromodny pistolet nabijany czarnym prochem. odciągnął kurek, w skupieniu podsypał prochu na panewkę i pociągnął za cyngiel. Huk był nie do zniesienia. Najgorsze było jednak to, że spowił go obłok szaro błekitnego dymu, całkowicie zasłaniając widoczność. Zaczął kaszleć, po twarzy płynęły mu łzy. Nie widział czy kogoś trafił. Po kolejnym spadaniu okręt trafił znów na fale i zaczął się wznosić. Gdy obłok się rozwiał Bobi zobaczył otwór lufy armaty tak bardzo blisko przed twarzą. Płomień urósł...
... a Bobi się obudził. Z krzykiem. Siłą rzeczy obudził się także Jose. W samą porę - był już najwyższy czas na napełnianie bukłaków i manierek. Bobi sięgnął do swoich rzeczy i spostrzegł, że w miejscu, w którym leżą jest niewielka szpara w podłodze. Niewielka, ale wystarczająca, by włożyc w nią ostrze myśliwskiego noża. Podważył i po chwili obracał w rękach niewielkie zawiniątko. Jose zainteresował się znaleziskiem i zaczął rozwijać pakunek. Wewnątrz był staroświecki pistolet ze snu Bobiego, a ponadto kilka kul i sztylet z czaszką na rękojeści. Typowo piracki oręż.

wtorek, 1 maja 2012

Zła Pustynia część 2

Rankiem kolejnego dnia dotarli do rzeki. Wyschniętej rzeki, należałoby dodać. Na środku dawnego nurtu, dało się jednak dostrzec błotnistą kałużę, do której kowboje łapczywie dopadli siorbiąc wilgoć przez zgrzytający w zębach piasek. Po kilku łykach, choć nie było ich wiele, woda się skończyła. Wiedzieli już jednak gdzie jej szukać. Bez słowa zaczęli kopać tam, gdzie ciemniejszy kolor piasku dawał obietnicę wilgoci. Opłaciło się, woda w zagłębieniu zbierała się powoli, ale nieustannie. 
Po kilku godzinach nieustannego wybierania wody i odkopywania osypującego się piasku, udało im się uzbierać dwie manierki wody. Niestety, zorientowali się także, że stojące wysoko w zenicie słońce wyciska z nich więcej wody niż są w stanie zgromadzić, postanowili więc poszukać schronienia. Schronieniem nazywali wtedy oczywiście dowolny kawałeczek cienia, o który bardzo trudno gdy słońce pali dokładnie znad głowy. Nawet sami mężczyźni nie mieli cienia o tej porze dnia. Ale Jose nie na darmo nazywany był "Dzieckiem Szczęścia" - gdy tylko zaczęli zataczać kręgi w poszukiwaniu cienia, a nie chcąc zbytnio oddalać się od życiodajnego wodopoju (okazało się, że wilgoć występuje jedynie w tym jednym miejscu - stare koryto w obu kierunkach jest suche jak pieprz), noga Jose zapadła się w piasku, coś chrupnęło i Meksykanin zniknął pod powierzchnią pustyni, by po chwili głośnym, radosnym okrzykiem poinformować Bobiego o swoim odkryciu.
Znajdował się w budynku. Niewielkim, ale jak najbardziej rzeczywistym i co najważniejsze chłodnym wnętrzu domu, do którego najwyraźniej wpadł przez dach. Pokój okazał się pustą, poza kilkoma gratami na podłodze, komórką, ale dzięki solidnym drzwiom i brakowi okien nie został zasypany, jak reszta pomieszczeń do których nie dało się dostać. Dla mężczyzn był zaś idealnym miejscem na przeczekanie do zmroku, kiedy to uwidzieli sobie wrócić do źródełka, jak nazwali wodonośne miejsce, i pod osłoną nocy napełnić bukłaki wodą a następnie przeczekać w schronieniu kolejny dzień i dopiero wtedy ruszyć dalej w stronę gór.

środa, 21 marca 2012

Zła Pustynia część 1

Na pustynię wyruszyli wieczorem, więc początkowo nawet nie zauważyli gdzie są. Jechali dość długo, gdyż konie były wypoczęte, droga prosta a noc gwieździsta. Rankiem, zaraz po przebudzeniu dostrzegli swój błąd, kiedy usiłowali zebrać drewno na ognisko, by zaparzyć poranną kawę. Drewna nie było. Co gorsze - nie było także wody - jedynie ta, której resztki chlupotały w bukłakach. Ruszyli dalej - gdzieś przecież musi prowadzić droga, którą ruszyli. Droga rozmyła się nagle, a wiatr, który zdawał się wiać jedynie przy powierzchni ziemi zdążył zasypać ich ślady. W dalszą podróż ruszyli kierując się słońcem. Kiedy było w zenicie, paliło niemiłosiernie, a do tego nie dało się dłużej nim kierować, zaczęli więc szukać schronienia. Znaleźli kilka skalnych odłamków, z jednej strony przysypanych wydmą, z drugiej zaś porośniętych suchymi, ciernistymi pnączami. Najważniejsze w tej chwili było jednak to, że pnącza dawały odrobinę cienia - tą odrobinę, której tak bardzo potrzebowali. Wcisnęli się więc w skalną rozpadlinę i tam, popijając ciepłą wodę z manierki przetrwali najgorętsze godziny dnia. Konie miały mniej szczęścia - dla nich cienia nie starczyło i nawet pod prowizorycznym namiotem z derek rozpartych na bagażach ułożonych na skale i jedynym znalezionym, uschniętym kaktusie, wiadomo było, że nie wytrzymają do wieczora. Szczególnie, że wody nie było wiele.
Gdy padły konie, bohaterowie postanowili się naradzić - trzeba było zadecydować, czy iść dalej, czy postarać się wrócić do miasta i odnaleźć inną drogę. Po wdrapaniu się na wydmę stało się jasne, że aż po horyzont rozciąga sie piaszczysta pustka. W każdą stronę. Jedyną nadzieję dawał łańcuch górski widoczny na zachodzie. Tam też postanowili się udać.
Zaczęło już się ściemniać, kiedy usłyszeli ten dziwny dźwięk. Mimo zmęczenia mięśnie Bobiego napieły się jak struny kiedy wypatrywał niebezpieczeństwa. Dostrzegł je nieco za późno, w chwili gdy spod piasku wystrzeliło jak z procy prosto w twarz Jose, który nie zdążył nawet krzyknąć. Niewielki, pająkopodobny twór usiadł mu na twarzy, a w piasku pod jego stopami poruszały się już dwa następne. Bobi natychmiast wyszarpnął rewolwer, lecz bojąc się strzelać w tej sytuacji czekał na dogodniejszy moment. Jose wcisnął przedramię pod cielsko pajeczaka i całą siłą odsunął go od siebie. Trzeba przyznać, że stwór dobrze już wbił się ostrymi odnóżami dookoła jego ust i oderwanie go raczej nie wchodzio w grę, chyba że z połową twarzy.
- Strzelaj, na co czekasz! - krzyknął. Bobiemu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Strzelił natychmiast dwukrotnie, gdyż dopiero drugi strzał posłał napastnika prosto w piasek pustyni. Właściwie część napastnika, gdyż oderwane odnóża nadal tkwiły powbijane w usta Jose.
- Próbował jakby wejść mi do ust. - poinformował zdenerwowany meksykanin, depcząc w miejscu zagrzebujące się w piasku pozostał osobniki.
Wtedy stała się rzecz tragiczna w skutkach. Nagle, na twarzy Bobiego pojawił się nie wiadomo skąd taki sam ni to pająk ni kleszcz i wbił boleśnie swoje odnóża dookoła ust rewolwerowca. Bobi bezradnie próbował wcisnąć lufę rewolweru pomiędzy twarz a owada, ale wypolerowana stal była zbyt gładka i robal z cichym mlaśnięciem znalazł się wewnątrz otworu gębowego. Bobi padł na kolana, bezradnie próbując chwytać powietrze, a Jose, przeklinając po swojemu rzucił się przyjacielowi na pomoc.
Nagły przebłysk sprawił, że życie Bobiego, wiszące do tej pory na włosku, odzyskało szansę. Jose, jako ciekawski nastolatek czytywał wiele książek i upychał w pamięci całe mnóstwo niepotrzebnych na pozór informacji. Przypomniał sobie, że ratunkiem przed pustynnimi kleszczami był olej rycynowy, którym należało nasmarować miejsce infekcji. Niewiele myśląc wydobył z posiadanej apteczki butelkę oleju i siłą wlał ją w usta duszącego się na ziemi mężczyzny. Skutek był natychmiastowy. Robal ustąpił, zwymiotował gęstą, śluzowatą cieczą prosto w gardło rewolwerowca, po czym wycofał się, ponownie wbijając odnóża, tym razem w język i podniebienie. Najważniejsze było jednak, że wyskoczył, odblokowujac drogi oddechowe, prosto w ręcej Jose, który z całej siły ścisnął tłustego robala w rękach, po czym rzucił na niewielki kamień i przyszpilił doń nożem.
- Żyjesz? - zapytał wymiotującego w tej chwili kolegę
- Żyję - odparł Bobi przecierając przekrwione, łzawiące oczy - Ale co to za życie...

wtorek, 20 marca 2012

Tucumcari

Przez przymusowo wydłużony pobyt w Logan i inne zawirowania w trasie Jose i Bobi dotarli do następnego punktu podróży dużo później niż wynikałoby to z planu. Ponadto samo miejsce też było zupełnie inne niż zakładali. Dotarli bowiem do niewielkiej mieściny Tucumcari (zwaną przez mieszkańców chcących odciąć się od niechlubnej przeszłości miasta Tucamari). Osada znajdowała się na przecięciu starych szlaków, ale od wielu juz lat jeden z nich - droga na zachód - nie była uczęszczana. Droga ta wiodła bowiem obecnie w sam środek Złej Pustyni - obszaru, którego zła sława głosiła, że każdy kto wjedzie w jego piaski pozostanie tam już na zawsze. Wciąż jednak istnieli śmiałkowie, którzy mieli ochotę się tam zapuszczać ze względu na ukryte skarby oraz dobytek podróżnych, którzy nie wytrzymali morderczego klimatu.
Gdy dotarli do Tucumcari zauważyli, że mieszkańcy podejrzliwie im się przyglądają i już po chwili zapragnęli tylko jak najszybciej opuścić to miejsce. Pozostała jedynie kwestia zakupu zapasów. W składzie dowiedzieli się, że od tygodni już są w mieście oczekiwani. Nieznani rewolwerowcy, obozujący obecnie poza miasteczkiem, pytali o nich i kazali się poinformować o ich przybyciu. Niewiele mysląc ruszyli za miasto, prosto do obozowiska nieznajomych. Po krótkiej i mało efektownej wymianie ognia podczas której doszło ledwie do kilku niegroźnych postrzałów okazało się, że ścigano ich ze względu na przesyłkę i tak długo jak będzie ona w ich posiadaniu, pościg nie ustanie. Mając poczucie obowiązku i pamiętając o sowitej zapłacie obiecanej za dostarczenie przesyłki, Jose i Bobi zostawili za sobą spętanych powrozem, rannych mężczyzn i czym prędzej ruszyli najkrótszą drogą do Santa Fe. Jak można się domyślać, była to droga na zachód, prosto przez pustynię przed którą nikt nie zdążył ich ostrzec.

wtorek, 31 stycznia 2012

Rekonwalescencja

Co tu dużo mówic - nie wyglądało to najlepiej. Bobi został w pojedynku postrzelony w nogę, pojedynek przegrał, ale nie przyznał się do swojej tożsamości, więc legendarny Bobi Good znów wyszedł zwycięsko i dodał do swojego konta kolejne zwycięstwo.
Ranny spoczął w pokoiku nad saloonem, mając za towarzysza Jose, któremu życie w sąsiedztwie baru nie sprzyjało, wypijając bowiem z nudów olbrzymie ilosci tequili szybko popadł w stałe zamroczenie alkoholowe, z którym od teraz miał mieć problemy.
Szeryf nie mscił się, nie wiedząc co właściwie się stało i kto powybijał mu zastępców. Dodatkowym tego powodem były braki kadrowe wśród szeryfowych zbirów. Zostało ich trzech i nie kwapili się do wychodzenia na miasto, którym rządzili uprzednio metodami drobnych zastraszeń i wymuszeń. Teraz miasto wyraźnie ich przerażało i siedzieli u siebie.
Bobi i Jose otrzymali piękny kosz pełen owoców, warzyw i mięsiwa a także domowych przetworów od ludzi z wioski, wraz z wyrazami wdzięczności i zaproszeniem, z którego nie skorzystali.
Dwa tygodnie później, kiedy noga się zagoiła na tyle, by dało się siedzieć na koniu, ruszyli w drogę na południe.

piątek, 27 stycznia 2012

Pojedynek

Pierwszą rzeczą, jaką ujrzał Jose po wyjściu na placyk przed Saloonem, był tłumek podążający za miasto w deszczowy wieczór. Na czele tłumu kroczył Bobi Good i drugi, nieznany Jose bliżej rewolwerowiec. Co ważne, z tyłu pochodu kroczył szeryf, a trzech uprzednio stojących przed aresztem zbirów szło obok. 
"Teraz albo nigdy" pomyślał Jose i wpadł jak burza do saloonu, żeby zgarnąć stojącego przy krześle obrzyna. Dozbrojony biegiem rzucił się w kierunku aresztu, szczęśliwie znajdującego się po przeciwnej stronie miasteczka niż zaczynający się właśnie pojedynek. Właśnie zaczynało błyskać, kiedy Jose sforsował frontowe drzwi i natknął się na wielkiego jak góra osiłka stojącego w ciasnym przedsionku. Jako, że ten uzbrojony był w groźnie wyglądającą strzelbę, Jose nie wahał się i jednym celnym strzałem obalił przeciwnika. Przeskakując nad olbrzymim cielskiem dostrzegł następnego zbira, który zdejmował właśnie z kołka pas z rewolwerami. Jose przymierzył i gdy tylko tamten wyszarpnął colta, nacisnął spust, po czym odrzucił bezużyteczną już broń i sam dobył rewolweru. Wkroczył do ciemnego pomieszczenia i wtedy padł strzał. Kula świsnęła koło ucha gdy Jose padał na drewnianą podłogę. Ułamek sekundy później kolejny strzał odłupał drzazgi tuż obok prawej dłoni Jose i meksykanin przetoczył się po podłodze aż za niską ladę, za którą najwyraźniej czaił się napastnik. Niewiele myśląc przełożył rękę ponad balustradę i strzelił dwa razy, po czym zerwał się i jednym susem przesadził przeszkodę, stając oko w oko ze skulonym w tej chwili zastępcom szeryfa ściskającym dłonią rozszarpane udo. Pomimo odniesionych obrażeń nie chciał jednak się poddać, więc Jose obezwładnił go szybkim ciosem kolby, rozbroił i ruszył korytarzem. Do pomieszczenia z celami dotarł już bez przeszkód, jednak w samym pokoju w ostatniej chwili uskoczył przed pociskiem, który w tym samym momencie rozłupał górną deskę framugi drzwi w miejscu, gdzie Jose miał w tym samym wydawało by się momencie głowę. Następne sekundy potoczyły się jak lawina i wiele rzeczy wydarzyło się na raz. Jose z okrzykiem na usta wbiegający do pomieszczenia, jego przeciwnik ukryty za progiem strzelający raz za razem w światło drzwi, zbłąkane kule krzeszące iskry odbijając się o stalowe kraty jedynej celi i głuchy odgłos padającego ciała. Dopiero po chwili Jose zobaczył leżącego wroga i zrozumiał co się stało. Przeciwnik leżał na posadzce z rozoraną pociskiem klatką piersiową i szybko dyszał. Gdyby nie zasłonięta twarz, Jose musiałby go dobić, ale w tym świetle nie ma szans na bycie rozpoznanym. Porwał klucze z biurka i nic nie mówiąc otworzył drzwi celi, wypuszczając ubranego na czarno chudzielca. Razem wybiegli frontowymi drzwiami, a Jose zdążył nawet podnieść swoją porzuconą wcześniej broń.
- Uciekaj! - Rzucił Jose, a sam pognał w stronę saloonu, bo widać już było wracający do miasta tłumek. Ledwo zdążył usiąść przy stoliku i położyć głowę na stoliku pomiędzy szklaneczkami, kiedy do saloonu wszedł barman. 
- Twój przyjaciel został ranny chłopcze. Jest przed wejściem. Może do niego wyjdziesz?

wtorek, 17 stycznia 2012

Logan

Logan okazało się niewielkim miasteczkiem z jedną tylko uliczką, na dodatek ślepą, gdyż kończyła się drzwiami aresztu. Poza tym w mieście były dwa sklepy, w tym jeden z bronią, saloon z balwierzem, stacja dyliżansu wraz z budynkiem poczty, kościół oraz jeszcze dwa inne budynki. No i porządny zakład kowalski, zlokalizowany w pewnej odległości za miastem ze względu na uciążliwe stukanie i dzwonienie, które dobywało się z wnętrza.
Zaraz po rozsiodłaniu koni stało się jasne, że wydobycie Jeremiasza z aresztu, jak zaplanowali to sobie mężczyźni, nie będzie łatwe. Przed siedzibą szeryfa siedziało trzech zakapiorów, którzy za sam wygląd zasługiwali na odsiadkę. Do klap przypięte jednak mieli gwiazdki zastępców a w rękach nieprzyjemnie wyglądające strzelby. Każdy miał też przypasane po dwa rewolwery. Z takim arsenałem, nawet nie umiejąc strzelać byli w stanie narobić wiele szkód. Ale Bobi nie zakładał, że ci trzej nie umieli strzelać.
Wnętrze Saloonu wyglądało jednak bardziej zachęcająco. Przede wszystkim było tu dość czysto i Bobi ze zdumieniem stwierdził, że lokal odpowiada jego preferencjom. Piwo podane przez barmana także było nieco lepsze niż siki pite w podrzędnych spelunach w czasie całej podróży. Jose, przed którym stanęła niebawem szklaneczka tequili oraz miseczka z ostrą papryką, szybko także się odprężył. Gdyby nie czekające ich zadanie, wieczór mógłby się zapowiadać całkiem przyjemnie. Wiecie jednak jak to mówią - w takich chwilach zawsze musi się coś spier... zepsuć. I oto właśnie w takiej chwili w drzwiach staje elegancko ubrany rewolwerowiec, z wypolerowanymi peacemakerami i w modnym kapeluszu. To jeszcze nie było najgorsze. Najgorsze miało dopiero nadejść.
- Piwo dla wszystkich! Bobi Good jest w mieście. - Zakrzyknął gromko nowo przybyły a kilka osób z sali wzniosło pospieszny toast, żeby dopić trunki, które aktualnie stały przed nimi i zrobić miejsce na kolejne.
- Kto to jest? - Zapytał Bobi kiedy barman postawił przed nim kolejny pieniący się kufel.
- Widać ten cały Bobi. Opowiada właśnie przy barze o tym jak sam jeden ujął szajkę groźnych przestępców.
Tego było za wiele. Prawdziwy Bobi wstał i podszedł do baru, gdzie obok opowiadającego zebrał się już spory tłumek. Przysłuchiwał się przez chwilę opowieści, gdzieś już jakby znanej, po czym odciągnął rewolwerowca na stronę.
Jose siedział przy stoliku. Przyjemne ciepło wypitej tequili wypełniało go, mimo że w głowie jeszcze nie czuł charakterystycznego szmerku. I miał go nie czuć. Przecież mają uwolnić Jeremiasza. Dzisiaj. Bobi stanowczo nakazał wstrzemięźliwość. Jedna szklaneczka i koniec. Ale było tak przyjemnie. Przymknął oczy. Po chwili wokół jakby trochę ucichło. Otworzył jedno oko, później drugie... W saloonie pozostał tylko barman. Skoczył na równe nogi i podszedł do baru.
- Co się dzieje? - Zapytał nieprzytomnie.
- Pojedynek. - Odparł Barman ruszając do drzwi.

środa, 4 stycznia 2012

Oddalona Wspólnota

Droga z Clayton biegła na południe, a świadomość wydarzeń dnia poprzedniego sprawiła, że bohaterowie chcieli jak najszybciej pozbyć się skrzyneczki, inkasując zapłatę. Około południa zorientowali się, że są śledzeni przez grupę jeźdźców i nie chcąc sprawdzać jakie tamci mają zamiary, zboczyli z traktu i zniknęli pomiędzy zadrzewionymi wzgórzami. Dróżka, na którą natrafili przywiodła ich do niewielkiej, znajdującej się na odludziu osady, zamieszkałej przez społeczeństwo amickie. Jak przystało na dobrych gospodarzy, Bobi i Jose zostali przyjęci skromnie, ale z otwartymi ramionami. Nakarmiono ich i przygotowano posłania, żeby mogli wygodnie spędzić noc.
Rankiem Bobiego obudziły wystrzały. Zerwał się na równe nogi i uznając, że o tak wszesnej porze nie ma szans dobudzić młodego meksykanina, sam wyszedł z chaty. Strzały dobiegały z oddalonego od gospodarstwa pola, więc to właśnie tam się skierował. Z rewolwerem w ręce przeskoczył skupisko kamieni, najwyraźniej złożonych tu podczas oczyszczania pola podczas orki i znalazł się w niewielkiej dolince, gdzie oczom jego ukazał się nietypowy widok. Trzech mężczyzn w charakterystycznych spodniach na szelki stało obok siebie i przekazując sobie z ręki do ręki wysłużony karabin próbowało z odległości pięćdziesięciu metrów zestrzelić wiszący na linie worek. Bobi śmiało wmaszerował między nich. Wyglądali na spłoszonych, ale w odpowiedzi na jego pytanie wytłumaczyli, że ich przyjaciel pojechał do miasta i został tam zatrzymany pod jakimś pretekstem. Grozi mu powieszenie z ręki nieuczciwego szeryfa i obmyślają właśnie plan uwolnienia go. Skoro Bobi zna się na strzelaniu, to może mógłby ich nauczyć strzelać do liny, albo ma jakiś inny pomysł na wyciągnięcie Jeremiasza.
Niewiele myśląc, Bobi oddał dwa strzały w kierunku liny z trzymanego w ręce Peacemakera i... nie trafił. Nie zrażony tym spojrzał na mężczyzn.
- Trafiliście kiedyś? - zapytał.
- Nie...
- Ja też nie, więc możemy przestać sobie zawracać głowę tym sposobem wyjścia z sytuacji. Trzeba wymyślić coś innego. Jedziemy w tamtym kierunku, więc rozejrzymy się. Jeśli coś da się zrobić - zrobimy. Jeśli nie - wy też nie dalibyście rady.
Po krótkiej dyskusji, zapewnianiu o dozgonnej wdzięczności i sytym posiłku, na który składała się większa część zapasów należących do wspólnoty towarzysze ruszyli do Logan.