Na pustynię wyruszyli wieczorem, więc początkowo nawet nie zauważyli gdzie są. Jechali dość długo, gdyż konie były wypoczęte, droga prosta a noc gwieździsta. Rankiem, zaraz po przebudzeniu dostrzegli swój błąd, kiedy usiłowali zebrać drewno na ognisko, by zaparzyć poranną kawę. Drewna nie było. Co gorsze - nie było także wody - jedynie ta, której resztki chlupotały w bukłakach. Ruszyli dalej - gdzieś przecież musi prowadzić droga, którą ruszyli. Droga rozmyła się nagle, a wiatr, który zdawał się wiać jedynie przy powierzchni ziemi zdążył zasypać ich ślady. W dalszą podróż ruszyli kierując się słońcem. Kiedy było w zenicie, paliło niemiłosiernie, a do tego nie dało się dłużej nim kierować, zaczęli więc szukać schronienia. Znaleźli kilka skalnych odłamków, z jednej strony przysypanych wydmą, z drugiej zaś porośniętych suchymi, ciernistymi pnączami. Najważniejsze w tej chwili było jednak to, że pnącza dawały odrobinę cienia - tą odrobinę, której tak bardzo potrzebowali. Wcisnęli się więc w skalną rozpadlinę i tam, popijając ciepłą wodę z manierki przetrwali najgorętsze godziny dnia. Konie miały mniej szczęścia - dla nich cienia nie starczyło i nawet pod prowizorycznym namiotem z derek rozpartych na bagażach ułożonych na skale i jedynym znalezionym, uschniętym kaktusie, wiadomo było, że nie wytrzymają do wieczora. Szczególnie, że wody nie było wiele.
Gdy padły konie, bohaterowie postanowili się naradzić - trzeba było zadecydować, czy iść dalej, czy postarać się wrócić do miasta i odnaleźć inną drogę. Po wdrapaniu się na wydmę stało się jasne, że aż po horyzont rozciąga sie piaszczysta pustka. W każdą stronę. Jedyną nadzieję dawał łańcuch górski widoczny na zachodzie. Tam też postanowili się udać.
Zaczęło już się ściemniać, kiedy usłyszeli ten dziwny dźwięk. Mimo zmęczenia mięśnie Bobiego napieły się jak struny kiedy wypatrywał niebezpieczeństwa. Dostrzegł je nieco za późno, w chwili gdy spod piasku wystrzeliło jak z procy prosto w twarz Jose, który nie zdążył nawet krzyknąć. Niewielki, pająkopodobny twór usiadł mu na twarzy, a w piasku pod jego stopami poruszały się już dwa następne. Bobi natychmiast wyszarpnął rewolwer, lecz bojąc się strzelać w tej sytuacji czekał na dogodniejszy moment. Jose wcisnął przedramię pod cielsko pajeczaka i całą siłą odsunął go od siebie. Trzeba przyznać, że stwór dobrze już wbił się ostrymi odnóżami dookoła jego ust i oderwanie go raczej nie wchodzio w grę, chyba że z połową twarzy.
- Strzelaj, na co czekasz! - krzyknął. Bobiemu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Strzelił natychmiast dwukrotnie, gdyż dopiero drugi strzał posłał napastnika prosto w piasek pustyni. Właściwie część napastnika, gdyż oderwane odnóża nadal tkwiły powbijane w usta Jose.
- Próbował jakby wejść mi do ust. - poinformował zdenerwowany meksykanin, depcząc w miejscu zagrzebujące się w piasku pozostał osobniki.
Wtedy stała się rzecz tragiczna w skutkach. Nagle, na twarzy Bobiego pojawił się nie wiadomo skąd taki sam ni to pająk ni kleszcz i wbił boleśnie swoje odnóża dookoła ust rewolwerowca. Bobi bezradnie próbował wcisnąć lufę rewolweru pomiędzy twarz a owada, ale wypolerowana stal była zbyt gładka i robal z cichym mlaśnięciem znalazł się wewnątrz otworu gębowego. Bobi padł na kolana, bezradnie próbując chwytać powietrze, a Jose, przeklinając po swojemu rzucił się przyjacielowi na pomoc.
Nagły przebłysk sprawił, że życie Bobiego, wiszące do tej pory na włosku, odzyskało szansę. Jose, jako ciekawski nastolatek czytywał wiele książek i upychał w pamięci całe mnóstwo niepotrzebnych na pozór informacji. Przypomniał sobie, że ratunkiem przed pustynnimi kleszczami był olej rycynowy, którym należało nasmarować miejsce infekcji. Niewiele myśląc wydobył z posiadanej apteczki butelkę oleju i siłą wlał ją w usta duszącego się na ziemi mężczyzny. Skutek był natychmiastowy. Robal ustąpił, zwymiotował gęstą, śluzowatą cieczą prosto w gardło rewolwerowca, po czym wycofał się, ponownie wbijając odnóża, tym razem w język i podniebienie. Najważniejsze było jednak, że wyskoczył, odblokowujac drogi oddechowe, prosto w ręcej Jose, który z całej siły ścisnął tłustego robala w rękach, po czym rzucił na niewielki kamień i przyszpilił doń nożem.
- Żyjesz? - zapytał wymiotującego w tej chwili kolegę
- Żyję - odparł Bobi przecierając przekrwione, łzawiące oczy - Ale co to za życie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz