środa, 21 grudnia 2011

Clayton

Bohaterowie dotarli do Clayton pod wieczór. Przybył tutaj z nimi fotograf, którego marzeniem było zgromadzić zdjęcia najważniejszych rewolwerowców Dziwnego Zachodu. Do Clayton jechał, by pozyskać zdjęcie znanego Shauna O'Toole'a - rewolwerowca znanego we wszystkich południowych stanach. Legenda głosiła, że nigdy nie przegrał pojedynku, choć przecież to nie mogło być prawdą. W każdym razie w taki sposób doszło do spotkania Bobiego Good z Shaunem O'Toole'm. Mylili by się jednak ci, którzy sądziliby, że takie spotkanie musi zakończyć się pojedynkiem. Żaden szanujący się rewolwerowiec nie będzie starał się wyzwać innego strzelca podobnej klasy. Sprawdzanie kto jest lepszy jest domeną młodych, niedoświadczonych rewolwerowców. Kiedy ma się na koncie kilkadziesiąt pojedynków nie trzeba nikomu niczego udowadniać. Tak też było i tym razem. Panowie kulturalnie napili się Whisky, jednocześnie stawiając kolejkę czy dwie młodemu Jose, nieustannie żującemu tytoń a przed końcem wieczoru pozwolili sobie zrobić wspólne zdjęcie.
Następnego dnia, odchorowując popijawę spali długo. A gdy się obudzili powzięli decyzję o dalszym odpoczynku, uzupełnieniu zapasów i drobnych zakupach. Jose chciał zwiedzić miasto i zaraz po późnym śniadaniu ruszył realizować swój cel. Wrócił po południu, niosąc nieduży pakunek. Okazało się, że jeden ze znaczniejszych obywateli zaproponował sporą sumę pieniędzy w zamian za dostarczenie przesyłki do Santa Fe, a że było to niemal po drodze, Jose chętnie przyjął to zadanie. Zainkasował też połowę należności, więc dalsza podróż zapowiadała się nad wyraz interesująco, stać ich bowiem było na najlepsze jedzenie, picie, pokoje a i niezgorsze towarzystwo. Wyruszyć mieli następnego ranka, ale już tego wieczora ktoś włamał się do ich pokoju i ukradł paczkę. Nie trudno było zauważyć kto to zrobił. Trzech jeźdźców w pośpiechu wyjeżdżających z Clayton aż nadto rzucało się w oczy. 
Dorwali ich w starej, opuszczonej chacie kilka mil na południe. Po krótkiej strzelaninie odebrali na wpół rozpakowaną przesyłkę. Wewnątrz pakunku była niewielka drewniana skrzyneczka.

sobota, 26 listopada 2011

Droga do Justice

Droga na południe w towarzystwie Jose była dla Bobiego prawdziwym wyzwaniem. Rewolwerowiec zwykł wstawać o świcie, Meksykanin lubił się wysypiać. Bobi potrafił spędzić cały dzień w siodle, by pokonać jak największy odcinek trasy, Jose około południa zapadał w letarg, ogłaszał sjestę i odmawiał dalszej jazdy aż do późnego popołudnia. Biorąc to pod uwagę, fakt dogonienia podróżników wydawał się mocno niewiarygodne, a przecież Jose dokonał tego - dopadł kompanię tuż przed Dodge. Teraz natomiast nie spieszył się wcale, woląc rozkoszować się wolnością, oglądać nigdy nie widziane miejsca i chłonąc atmosferę podróży. Ponadto żujący tytoń i posiadający nieznośny nawyk dłubania przy tym w nosie młodzieniec zakosztował w mocnych trunkach, co powodowało, że każde miasteczko było od teraz powodem do świętowania. Jose spędzał wieczór przy tequili, pokrzykując co chwila swoje "fiesta, fiesta" i poszukując muzykantów oraz towarzyszy do kieliszka. Bobi, początkowo krzywo patrzył na te ekscesy - różnica pokolenia nie dawała się ukryć, po kilku dniach jednak począł pobłażliwie traktować meksykanina, a nawet zdarzało mu się uczestniczyć w wieczornych popijawach, choć jako profesjonalista pozostawał przytomny, w przeciwieństwie do Jose. 

Podróż jednak dopiero się zaczęła, bo na drodze tego niezwykłego tandemu znalazło się pierwsze duże miasto. Pierwsze, poza Santa Fe, które miał poznać Jose.

czwartek, 6 października 2011

Zmiana Bohaterów

Żeby nie rozwodzić się nad okresem tak zwanym przejściowym...

Po kilku dniach jazdy, spotkaniu Indian, pobycie w Forcie i eskortowaniu podróżujących samotnie przez prerię dam bohaterowie dotarli do ostatniej przeprawy. W oddali za rzeką widać już było zarysy Dodge City (a w zasadzie zarysy wieży kościelnej), jednak z powodu późnej pory na przeprawę trzeba było zaczekać do rana, kiedy to prom wznowi funkcjinowanie. Bobi i McCougan zarządzili więc przymusowy nocleg i ułożyli się nad brzegiem rzeki. Nie byli zmęczeni, gdyż przeważnie o tej porze jeszcze siedzieli w siodłach, zapowiadał się więc długi wieczór wypełniony opowieściami...

Rankiem obudził ich dźwięk galopującego ku nim konia. Młody meksykanin spiął konia i zeskoczył tuż obok zwijających koce towarzyszy. "Senor Good? Ojciec potrzebuje pomocy. Jestem Jose Delgado Gonsales, syn Alonso."...
Okazało się, że Jose spieszył, żeby złapać Bobiego przed Dodge, gdyż w Dodge czekali już na niego Agenci Pinkertona, chcąc przepytać go w zwiazku z historiami, które Bobi Good zwykł opowiadać w Saloonach, w których bawił. Takie przesłuchanie mogłoby nie być przyjemne, ale że Szeryf McCougan musiał dotrzeć do Dodge, oddzielił się, a Bobi i Jose zawrócili konie i ruszyli z powrotem na południe.

piątek, 16 września 2011

Jaskinia

Droga na północ, a właściwie na północny wschód, starym Szlakiem Santa Fe zapowiadała się długa i męcząca. Pierwsze kilka dni a już zmęczenie dało się we znaki. Słońce paliło niemiłosiernie wyciskając z jeźdźców każdą kroplę wody, której nieustannie ubywało w bukłakach i manierkach. Wreszcie piątego dnia krajobraz się zmienił, na horyzoncie zaczęły pojawiać się pierwsze zielone drzewa a z nieba spadł deszcz. Początkowo nie był duży - ot mżawka, jednak z nastaniem wieczoru wody z nieba zaczęło jakby przybywać i przemoczeni wędrowcy coraz bardziej nerwowo rozglądali się za suchym miejscem na nocleg. Wtedy właśnie, w ostatnich promieniach zachodzącego słońca dostrzegli dym wydobywający się ze szczytu pobliskiego wzgórza, a gdy się zbliżyli dostrzegli u jego podnóża niewielką, lecz zapowiadającą się sucho i przytulnie jaskinię. Wprowadzili tam konie i schronili się sami, odkrywając z zaciekawieniem, że przestronny korytarz znika we wnętrzu gdzieś pod górą a do tego na drugim jego końcu słychać jakby dudnienie. Oczywiście chęć zbadania sprawy zwyciężyła nad zmęczeniem i już po chwili bohaterowie zaopatrzeni w latarnie skierowali swe kroki ku kuszącej ciemności.
Korytarz tylko z początku przypominał jaskinię. Chwilę później wyglądał już jak chodnik kopalni a jeszcze po chwili jak wygodny, choć może nie bardzo przestronny korytarz wewnątrz jakiegoś budynku. Chociaż wykute w litej skale, ściany były pięknie wygładzone, podłoga też dawała stopom pewne oparcie. Nigdzie nie było nawet luźnych kamieni. To oczywiście wzbudziło podejrzenia, ale też podsycało ciekawość. Kilka kroków dalej natknęli się na pierwszego strażnika - stał tyłem w odnodze korytarza, ale śmiałkowie przekradli się za jego plecami i dostali się do przestronniejszej i nieco jaśniejszej, ze względu na brak sklepienia, sali. Hałas dochodził gdzieś spod stóp stojących na balkoniku przy samej balustradzie Bobiego i Billa, a brzmiał jak miarowe uderzenia poprzedzane mechanicznym zgrzytem. Także gdzieś z doły wydobywał się metaliczny w zapachu dym, który widzieli z zewnątrz. Niestety nie zdążyli rozejrzeć się dokładniej, gdyż usłyszeli za sobą kroki i zorientowali się, że do miejsca w którym się znajdowali zmierza kilku strażników. Ruszyli więc w stronę znajomo wyglądającego korytarza a dalej w stronę wyjścia z jaskini. Po drodze natrafili na miniętego wcześniej strażnika. Teraz niestety stał im na drodze z rewolwerem w dłoni. Bobi wyszarpnął swojego Peacemakera z kabury i wygarnął w stronę sylwetki. Dwa strzały przeszyły pierś napastnika, ten jednak pozostał niewzruszony i wypalił w kierunku nadbiegającego z lewej szeryfa. McCougan uskoczył za nieduży występ skalny a Bobi Good po raz drugi spróbował szczęścia, z bardzo podobnym rezultatem. Kiedy będący teraz znacznie bliżej napastnika Bill McCougan wychylił się, bu oddać strzał, widok który zobaczył zmroził mu krew w żyłach. Wcześniej, w ciemności nie można było tego dostrzec, lecz teraz widział, że oczy przeciwnika nie mają źrenicy ani tęczówki - z oczodołów wyglądały tylko przekrwione białka. Co więcej twarz, nawet pomijając oczy była całkowicie bez wyrazu. Nawet gdy kule Bobiego szarpały ciało i przechodziły na wylot, mimika pozostawała niewzruszona. "Potwór" - pomyślał Bill, wypalając prosto w głowę monstrum. Tego było zbyt wiele - przeciwnik zachwiał się, nogi się pod nim ugięły i runął na kamienną posadzkę z łoskotem. "Jeszcze dwaj z tyłu" - krzyknął Bobi. "Celuj w głowę. Między oczy" - odkrzyknął przerażony Bill obserwując, czy powalona przed chwilą postać nie wraca przypadkiem do życia. Rozległy się strzały. Bobi wziął sobie do serca radę towarzysza i już po chwili pomiędzy pokrytymi bielmem oczami kolejnych dwóch strażników ziały czarne dziury po kulach. Wynośmy się stąd. Może i wyglądają jak ślepcy, ale strzelają celnie, nawet w tej ciemności - dopiero teraz można było zauważyć, że lewa nogawka spodni rewolwerowca robi się czerwona od krwi. Po chwili byli na koniach i mimo deszczu galopowali przez noc.

środa, 7 września 2011

Santa Fe

Powrót do Santa Fe był momentem, kiedy wydarzenia nabrały tempa. Szeryfi wyjechali im na spotkanie a wieści o wyzwoleniu Justice oraz ustanowieniu nowego szeryfa obiegły już miasto, więc w saloonie powitano ich brawami i wieloma darmowymi kolejkami. W trakcie imprezy poznali stałego bywalca saloonu Madamme, Scota Michaelsa. Jako że w stanie, w którym przebywał Bobi nie był w stanie zapamiętać imion, zaczął go nazywać wąsaczem, z uwagi na charakterystyczny zarost. Zabawa ciągnęła się do rana i obfitowała w picie, grę w karty, poznawanie tutejszych dam do towarzystwa, poznawanie nietutejszych dam do towarzystwa, tańce, śpiewy i jeszcze więcej picia. W końcu nie co dzień spotyka się ludzi, którzy pojmali samego Petera Greena. Dwa dni później, kiedy bohaterowie odespali, wytrzeźwieli, zwiedzili miasto (pałac gubernatora, piękny kościół z cegieł z suszonej gliny, ratusz miejski i budynki pamiętające jeszcze czasy, kiedy indianie budowali to miejsce), podziękowali za gościnę i pożegnali się z nowymi przyjaciółmi, ruszyli w drogę. Bill uznał, że długo już nie było go na urzędzie i pora sprawdzić co słychać w Dodge, wiedział bowiem, że tego miasta nie można zostawić na długo. Coś go ciągnęło do rodzinnych stron. Chciał porozmawiać z szeryfami miejskimi, ze swoim zastępcą oraz uroczą Margharet - nowym nabytkiem wśród szeryfiej braci. Nie zwlekając więc wyjechali na step skoro świt i skierowali konie na północ.

sobota, 27 sierpnia 2011

Justice 2

Długo w Santa Fe nie zabawili. Zaraz po przyjeździe okazało się, że ich droga znów prowadzi do Justice. Tym razem za sprawą znanego zabijaki - Petera Greena. Green właśnie opanował miasto, a ostatni telegram od szeryfa Many'ego nie napawał optymizmem. Faktycznie - z punktu widzenia strategii Justice było wręcz idealną kryjówką. Z daleka od głównych szlaków, odwiedzana tylko przez wozy przywożące żywność i narzędzia a wywożące upioryt. Pozornie nikt się tym miejscem nie interesuje. Jednego tylko Green nie przewidział - posiadało telegraf, a nasi bohaterowie byli tylko o 4 dni drogi stamtąd.
Mieli właśnie wyruszyć, gdy zbliżył się do nich młody mężczyzna w bardzo eleganckim ubraniu i z równie eleganckim rewolwerem w kaburze. "Panie Bobi Good" zaczął, "uraził Pan wczoraj kobietę mojego życia i żądam satysfakcji. Albo przeprosi Pan tą damę, albo będziemy się strzelać i później ją Pan przeprosi". Bobi pomyślał, że nijak nie pamięta, żeby poprzedniego wieczora uraził jakąś damę,. Ba, nie pamięta nawet spotkania z damą, ale przyznać trzeba, że kilka wydarzeń nocy pamiętał jak przez mgłę, więc na wszelki wypadek nie dyskutował. Strzelać też nie miał ochoty, gdyż w głowie jeszcze trochę mu szumiało a osobiście uważał pojedynki o świcie za przereklamowane. "Gdzie ta dama?" odparł i ruszył za młodzieńcem w strone saloonu. Kobiet faktycznie było tam kilka i Bobi musiał zaczekać, aż wskazana mu zostanie właściwa. Podszedł do panienki ubranej nieco frywolnie, szczególnie jak na wczesną porę, skłonił się nisko i wzorem bogato urodzonych powiedział "Najmocniej przepraszam, jeśli uchybiłem czci Panny. Raczę prosić o wybaczenie." Panna uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami i skineła głową. Jak się później okazało młodzian miał nieszczęście zakochać się w jednej z pracownic przybytku, który mieścił się nad saloonem, a nosił wdzięczną nazwę "U Madamme" i średnio trzy razy w tygodniu wyzywał jakiegoś kowboja. Nie wszyscy mięli do tych spraw tak pobłażliwy stosunek jak Bobi Good, więc chłopak miał szczęście, że jeszcze żył.
Do Justice ruszyli nie sami - szeryf oddelegował do tej roboty swoją grupę pościgową, czyli swoich dwóch meksykańskich tropicieli. Przy wyjeździe z miasta dołączył do nich także zakochany młodzian, który przedstawił się jako Sly Getwick. Dodał nawet, że z "tych" Getwicków, ale nikomu to nic nie powiedziało.
Przybyli w południe, ale obóz rozbili na skałach, które wskazali im przewodnicy, a z których mogli bezpiecznie obserwować miasto. Cisza i spokój. Jednak wieczorem górnicy wracający z kopalni zamiast udać się do saloonu od razu porozchodzili sie do domów. Wjazdu do miasta chyba nikt nie pilnował. W środku nocy przekradli się między zabudowania i zaczęli zaglądać przez okna - najpierw do aresztu, następnie do saloonu a w reszcie do prywatnych domów. Ani żywego ducha. A przecież wieść głosiła, że Green tu jest. Jak na złość w ciemnościach nie można było ani zauważyć niczego więcej, ani nikogo przepytać, więc postanowili się rozdzielić.  Dopiero po dłuższym czasie pojawił się kowboj, ewidentnie robiący obchód. Przystanął przy studni i zapalił skręconego uprzednio papierosa. W błysku zapałki dało się dostrzec jego twarz, lecz pomimo listów gończych bandy Greena, tej twarzy nie dało się do żadnego dopasować. Albo to zupełnie inna banda, albo ktoś nowy. Kiedy Bobi przypatrywał się palaczowi, przykucnięty za starymi beczkami na tyłach saloonu, usłyszał chrzęst kamyków pod ciężkimi buciorami. Ktoś nadchodził z głębi uliczki i sądząc po odgłosach musiał to być kawał chłopa. Zatrzymał się tuż obok Rewolwerowca i krzyknął na kompana, żeby dać mu znać w którym miejscu się znajduje, by uniknąć kosztownej w skutkach pomyłki, po czym wyszedł na plac przy studni. Korzystając z okazji Bobi wycofał się i ukrył za załomem ściany najbliższego budynku. Nie zauważył jednak innego członka patrolu, który właśnie zapinał spodnie. Tak właśnie zastał go Bobi - z rękami na pasku. Zaskoczony mężczyzna sięgnął po broń, lecz w tej czynności mało kto dorówna refleksem naszemu rewolwerowcowi, toteż pojedynczy wystrzał oznajmił koniec jego żywota. "Nigdy nie sięgaj po broń jako pierwszy" syknął tylko przez zęby Bobi i pognał tam, gdzie spodziewał się ujrzeć towarzyszy pechowego kowboja. Istotnie - pozostali nadal stali przy studni, teraz już z rewolwerami w dłoniach i badawczo lustrowali otaczające ich zabudowania, gdy z mroku wyłoniła się sylwetka szeryfa McCougana. "Szeryf Federalny McCougan. Rzućcie Broń" powiedział tylko, a dwaj bandyci natychmiast wymierzyli w niego. Tu jednak znów się przeliczyli, gdyż w ciemności zaułka Bobi Good już trzymał ich na muszkach swoich dwu sześciostrzałowców, z których jeden nadal jeszcze dymił. Przed kolejnym uderzeniem serca rozległ się huk, ciężko powiedzieć ilu oddanych w jednej chwili wystrzałów, gdyż Sly, kryjący się do tej pory w zaułku po drugiej stronie placu także dołączył się do kanonady i oba ciała w konwulsjach padły na ziemię. "Poślę Cię w diabły" usłyszał Bobi za sobą, razem z charakterystycznym dźwiękiem odciąganego kurka jednotaktowego rewolweru. Uskoczył w ostatniej chwili koziołkując i wzniecając tuman kurzu. Kula o włos minęła jego obojczyk i utkwiła we framudze drzwi. Bill McCougan w tym czasie biegł ile sił, by dobiec pod balkonik saloonu i zejść z pola widzenia mężczyźnie, który właśnie pojawił się w jednym z okien. Na szczęście dla szeryfa napastnik uprzednio zapalił światło, ujawniając tym samym swoje położenie. Z pozycji za filarem szeryf oddał dwa czy trzy strzały w stronę okna, po czym nieszczęśnik w bardzo malowniczy sposób spadł, roztrzaskując podczas upadku barierkę balkonu. Meksykańscy przewodnicy w tym czasie zajęli się wartami, które nadeszły od strony kopalni.  Bobi nie miał tyle szczęścia. Po udanym uniku znalazł się między młotem a kowadłem, gdy z ostrzelanych drzwi wyłonił się kolejny drab, a kule zaczęły świstać niebezpiecznie blisko załomu, za który uskoczył. "Teraz albo nigdy" pomyślał i wystawił zza załomu lufę rewolweru, naciskając spust tak długo, aż ciche kliknięcie oznajmiło brak amunicji. Ten dźwięk najwyraźniej zachęcił napastnika do wtargnięcia za załom, a Bobi tylko na to czekał. Mając ostatnie dwie kule w drugim rewolwerze oddał jeden celny strzał, studząc na zawsze zapał zbira. Ostatnim nabojem dobił trafionego na ślepo w kolano kowboja i kucnął, żeby przeładować broń. Nagły ruch spowodował, że ręka mu zadrżała a kule wysypały się w pył ulicy. Na szczęście to tylko szeryf McCougan i Sly Getwick pojawili się w polu widzenia trzymając na muszkach samego Petera Greena. Gdy Bobi wyszedł na placyk z naładowaną już bronią, okazało się, że za przykładem szefa, trzech innych bandytów rzuciło broń i leżąc czekali na zakucie w łańcuch, który na tą okazję został wywleczony z aresztu. Od strony kopalni nadeszli meksykanie - Alonso podtrzymywał postrzelonego w brzuch Sancho. Rana nie wyglądała na poważną, a sam ranny pomachał ku nim lufą winchestera. Bobi odetchnął. Kolejny raz obeszło się bez długiej rekonwalescencji. Mimo, że było blisko.
Niestety Sancho nie miał tyle szczęścia - pomimo opieki lekarskiej zmarł niedługo później.
Many

środa, 24 sierpnia 2011

Justice

Justice miało kłopoty - to nie ulegało wątpliwości. W tym małym, górniczym miasteczku nigdy nic się nie działo, a tu nagle aż zawrzało. Przede wszystkim za sprawą pieniędzy, które mimo że transportowane do Santa Fe przez szeryfa federalnego McCougana, w obstawie Bobiego Good, dziwnym trafem zniknęły podmienione na bezwartościowe kawałki papieru. Tymczasem szeryf Justice informował telegraficznie, że w jego małej osadzie pojawił się osobnik, rysopisem pasujący do karciarza poznanego przez naszych bohaterów w De Mess, który szastał dużymi sumami na lewo i prawo. Czując pismo nosem bohaterowie udali się w góry i dotarli do Justice. Nic specjalnego - ot kilka domów, sklep i saloon, który oblężenie przeżywał tylko w trakcie zmian szychty. No i oczywiście kopalnia. Justice powstało jako kopalnia srebra, ale od jakiegoś czasu wydobywano tutaj coś dużo cenniejszego - złoża upiorytu odkryto tu stosunkowo niedawno, a ich eksploatacja okazała się prawdziwym renesansem Justice. Trzy zmiany po dwudziestu górników dzień i noc drążyło skały i wydobywało na powierzchnie cenny minerał, transportowany później do Santa Fe, Albuquerque i jeszcze dalej. Udali się do saloonu, który stanowił centrum życia towarzyskiego, niestety jedynie w czasie tuż po i tuż przed zmiana w kopalni. Górnicy spotykali się tutaj na jedno piwo przed pójściem do kopalni i niejedną szklaneczkę whisky po powrocie z pracy. Na cały pozostały czas saloon pustoszał. Nie odstraszyło to jednak naszych stróżów porządku (bo za stróża prawa Bobi niezmiennie się obrażał) i już po chwili od przyjazdu Biesiadowali wraz z miejscowym szeryfem. Szeryf Many był niskim, wąsatym staruszkiem, nieco już grubszym i łysiejącym pod za małym kapeluszem. Był za to przyjazny i bardzo pomocny. Polecił zaczekać do wieczora - to wtedy pojawiał się tutaj domniemany złodziej.
Faktycznie - wieczorem, gdy saloon ożył na jakiś czas po zmianie w kopalni, dobrze ubrany jegomość pojawił się w saloonie. Miał też ze sobą obiecująco wyglądającą torbę. Jak przystało na przedstawiciela swej profesji, Szeryf McCougan dopadł go natychmiast i krzycząc "rzuć broń" (broń znalazła się w ręku nieznajomego nie wiedzieć kiedy) próbował powalić go na stół. Wtedy to stała się rzecz niewiarygodna - nieznajomy wyprężył się, w jego dłoni błysnęło kilka kart do gry a szeryf nieskutecznie próbując złapać oddech upadł na podłogę. Bobi Good, stojący przy wejściu do saloonu wyciągnął broń, ale nieznajomy już skoczył za stojące w rogu pianino. Gdy rewolwerowiec dopadł tej kryjówki, za pianinem nie było już nikogo, jedynie na zewnątrz rozległ się pojedynczy wystrzał. To Many, stojący przed wejściem oddał strzał do uciekającej sylwetki. Nie był to idealny strzał, ale wystarczył, żeby postać upuściła trzymaną torbę, zanim skryła się w cieniu. Pieniądze zostały odzyskane, niestety sprawcy kradzieży nie ujęto.
W drodze do Santa Fe bohaterowie bezskutecznie próbowali dociec jaką to siłą złoczyńca im się wymknął. W jaki sposób obezwładnił szeryfa i przeniknął przez ścianę budynku? To zagadka, którą trzeba będzie rozwikłać w przyszłości.

wtorek, 16 sierpnia 2011

Wprowadzenie

Intencja szeryfa była dość jasna - ścigał on bandytów z urzędu. Już od kilku dni zmniejszał dystans, ale bandyci właśnie wjechali w góry, gdzie tropić ich będzie znacznie trudniej. Bobi Good miał do złoczyńców bardziej osobistą sprawę - otóż uprowadzili oni siedmioletnią córeczkę wdowy Hastings. Na nieszczęście Bobi Good przejeżdżał obok rodzinnej farmy Hastingsów dzień po tym, jak mała Lucy została porwana. Nie zwlekając więc ruszył za bandytami. W ten oto sposób na przełęczy, w pełnym galopie zrównały się konie Billa McCougana oraz Bobiego Good.
Na polankę wypadli równocześnie. Zrębowisko otwierało przed nimi widok na szeroki pas zaściełany zwalonymi pniami oraz chatę drwali. Z drugiej strony chaty była droga, którą drewno transportowane było w kierunku nowo powstającej linii kolejowej - rozbudowy kolei "Santa Fe & El Paso Co.". Jako że pnie dawały dobrą osłonę bohaterowie kryjąc się za nimi zaczęli podkradać się w stronę chaty, obok której widoczne były spienione konie bandytów. Gdy padły pierwsze strzały szeryf dopadał właśnie ściany budynku, Bobi Good zaś stał na otwartej przestrzeni, na szczęście od tej strony budynku, gdzie okien nie było. Były tam tylko solidne, drewniane drzwi. Szybka ocena zamka pozwoliła podjąć natychmiastową decyzję. Bobi taranem wpadł do środka, dzierżąc w dłoniach rewolwery i oddając cztery celne strzały w trzech z czterech stojących w środku złoczyńców. Czwarty usiłował właśnie ustrzelić szeryfa przez przeciwległe drzwi aż do momentu, w którym lufa rewolweru pokazała się pod samym daszkiem i celny strzał pozbawił napastnika przytomności. Pozostali napastnicy poddali się w chwili, gdy Bobi Good wyciągnął dziewczynkę z małej piwniczki, służącej do przechowywania zapasów. Znalazł tam też worek z charakterystycznym symbolem dolara wymalowanym czarną farbą. Teraz wystarczyło sprowadzić łotrów z gór i oddać w ręce stróżów prawa w Santa Fe, skąd przetransportowani zostaną do Dodge City. Droga wiodła przez niewielkie miasteczko "De Mess", do którego bohaterowie dotarli późnym wieczorem i w związku z tym postanowili zostać na noc. Bandytów umieszczono w piwniczce saloonu. Rano, jako że miasteczko słynęło z dobrego kowala, a koń szeryfa zgubił podkowę podczas pościgu postanowili oddać wszystkie konie (i ich podkowy) do sprawdzenia i naprawienia. Dzień mijał beztrosko na niezobowiązujących rozmowach z tamtejszym szeryfem, od rana do wieczora pijącym whisky, co jednak nie odbierało mu ani celnego oka ani trzeźwego osądu sytuacji. Wieczorem konie były gotowe, ale że na noc się nie wyrusza, bohaterowie zostali na jeszcze jedną noc. Tego wieczora w saloonie było gwarno - dodatkowi goście w saloonie, robiąc sporo hałasu rozgrywali "towarzyską" partyjkę pokera. Znudzony i rozleniwiony Bobi Good zszedł na dół, żeby dołączyć do gry. Trzeba przyznać, że nie był hazardzistą i w niedługim czasie zaczął przegrywać. Raz tylko udało mu się ograć eleganckiego mężczyznę, który zaraz potem zniknął na górze, by po jakimś czasie pojawić się z butelką porządnej whisky, co skusiło na grę nawet zatwardziałego przeciwnika takich rozgrywek - szeryfa McCougana. Grali do czasu osuszenia butelki czyli, jako że było ich pięciu, nie długo. Rano, z szumem w głowach i uszczupleni o jednego jeńca, który podczas próby ucieczki został zastrzelony przez miejscowego szeryfa, ruszyli dalej.
W Santa Fe przekazali zarówno złoczyńców jak i konie miejscowym funkcjonariuszom i rozdzielili się. Szeryf pozostał składać raport i czekać na odpowiedź od telegrafisty, Bobi natomiast ruszył na farmę Hastingsów, słusznie przypuszczając, że nie ma potrzeby by wdowa jeszcze dłużej zamartwiała się utratą córki. Trzeba było widzieć jej radość. Nie często zdarza się, że utracony w takich okolicznościach członek rodziny wraca w pełnym zdrowiu. Usatysfakcjonowany dobrze wypełnionym obowiązkiem Bobi Good wrócił do Santa Fe, by dowiedzieć się nowych, zaskakujących wieści, o których w kolejnej części zatytułowanej "Justice".

niedziela, 14 sierpnia 2011

Bohaterowie

Na początku warto przedstawić Bohaterów. Otóż początkowo bohaterów było 2:
Bobi Good - Oburęczny rewolwerowiec. Właściwie Robert Good, nazywany "Bobi" przez swojego mentora, który także przyczynił się do powyższej pisowni. Bobi Good, w momencie w którym go poznajemy był już dość sławny na Dziwnym Zachodzie. Opinię miał dobrą, gdyż grzeszki młodości pozostały już daleko w tyle za 37-mio letnim bohaterem. Znany na południowym krańcu Stanów Zjednoczonych Ameryki jako godny zaufania i wywiązujący się ze wszystkich zobowiązań zawsze mógł liczyć na pracę i dobre słowo, także wśród stróżów prawa, co w tym fachu było rzadkością. Sława miała także złe strony. Gdziekolwiek pojawił się Bobi, tam szybko pojawiał się jakiś dzieciak, który chciał zyskać rozgłos dzięki pokonaniu znanego rewolwerowca, toteż Bobi miał na koncie pokaźną liczbę pojedynków. Charakteryzując tą postać nie można zapominać o najważniejszej cesze Bobiego. Otóż, Bobi był bohaterem do kwadratu. Niczym rycerz na białym koniu potrafił ratować damy z opresji, samemu narażając przy tym życie. Oczywiście nierzadko miał przez to kłopoty, gdyż przeciwnicy, dobrze znający Pana Good wykorzystywali tą cechę kiedy tylko mogli, by wciągnąć go w zasadzkę.
Drugą postacią pierwszoplanową naszej opowieści jest Szeryf Federalny Bill McCougan - postać na wskroś praworządna i oddana służbie sprawiedliwości. Prawdziwy stróż prawa, jakich niewielu na Dziwnym Zachodzie. Bill ponadto był przystojnym, dobrze wychowanym mężczyzną, który wzbudzał ciepłe uczucia w sercach wszystkich dam. Był niezłym tropicielem, a ścigani przez niego przestępcy drżeli na sam dźwięk jego nazwiska. Zadziwiająco wysoka skuteczność powodowała, że wśród szeryfów miejskich zawsze mógł liczyć na szczerą, oddaną pomoc, nierzadko poza swoją jurysdykcją, gdy zapędził się za jakimś wyjątkowo sprytnym bandytą. W końcu jego siedzibą było Dodge City, a to do czegoś zobowiązuje.
Ci właśnie dwaj mężczyźni spotkali się na bezdrożach w pogoni za grupką bandytów, którzy gnali przez prerię po napadzie na pociąg, przewożący wypłaty dla górników. Wspólny cel połączył ich losy w niegościnnym Nowym Meksyku, gdzieś na północ od Santa Fe...