Długo w Santa Fe nie zabawili. Zaraz po przyjeździe okazało się, że ich droga znów prowadzi do Justice. Tym razem za sprawą znanego zabijaki - Petera Greena. Green właśnie opanował miasto, a ostatni telegram od szeryfa Many'ego nie napawał optymizmem. Faktycznie - z punktu widzenia strategii Justice było wręcz idealną kryjówką. Z daleka od głównych szlaków, odwiedzana tylko przez wozy przywożące żywność i narzędzia a wywożące upioryt. Pozornie nikt się tym miejscem nie interesuje. Jednego tylko Green nie przewidział - posiadało telegraf, a nasi bohaterowie byli tylko o 4 dni drogi stamtąd.
Mieli właśnie wyruszyć, gdy zbliżył się do nich młody mężczyzna w bardzo eleganckim ubraniu i z równie eleganckim rewolwerem w kaburze. "Panie Bobi Good" zaczął, "uraził Pan wczoraj kobietę mojego życia i żądam satysfakcji. Albo przeprosi Pan tą damę, albo będziemy się strzelać i później ją Pan przeprosi". Bobi pomyślał, że nijak nie pamięta, żeby poprzedniego wieczora uraził jakąś damę,. Ba, nie pamięta nawet spotkania z damą, ale przyznać trzeba, że kilka wydarzeń nocy pamiętał jak przez mgłę, więc na wszelki wypadek nie dyskutował. Strzelać też nie miał ochoty, gdyż w głowie jeszcze trochę mu szumiało a osobiście uważał pojedynki o świcie za przereklamowane. "Gdzie ta dama?" odparł i ruszył za młodzieńcem w strone saloonu. Kobiet faktycznie było tam kilka i Bobi musiał zaczekać, aż wskazana mu zostanie właściwa. Podszedł do panienki ubranej nieco frywolnie, szczególnie jak na wczesną porę, skłonił się nisko i wzorem bogato urodzonych powiedział "Najmocniej przepraszam, jeśli uchybiłem czci Panny. Raczę prosić o wybaczenie." Panna uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami i skineła głową. Jak się później okazało młodzian miał nieszczęście zakochać się w jednej z pracownic przybytku, który mieścił się nad saloonem, a nosił wdzięczną nazwę "U Madamme" i średnio trzy razy w tygodniu wyzywał jakiegoś kowboja. Nie wszyscy mięli do tych spraw tak pobłażliwy stosunek jak Bobi Good, więc chłopak miał szczęście, że jeszcze żył.
Do Justice ruszyli nie sami - szeryf oddelegował do tej roboty swoją grupę pościgową, czyli swoich dwóch meksykańskich tropicieli. Przy wyjeździe z miasta dołączył do nich także zakochany młodzian, który przedstawił się jako Sly Getwick. Dodał nawet, że z "tych" Getwicków, ale nikomu to nic nie powiedziało.
Przybyli w południe, ale obóz rozbili na skałach, które wskazali im przewodnicy, a z których mogli bezpiecznie obserwować miasto. Cisza i spokój. Jednak wieczorem górnicy wracający z kopalni zamiast udać się do saloonu od razu porozchodzili sie do domów. Wjazdu do miasta chyba nikt nie pilnował. W środku nocy przekradli się między zabudowania i zaczęli zaglądać przez okna - najpierw do aresztu, następnie do saloonu a w reszcie do prywatnych domów. Ani żywego ducha. A przecież wieść głosiła, że Green tu jest. Jak na złość w ciemnościach nie można było ani zauważyć niczego więcej, ani nikogo przepytać, więc postanowili się rozdzielić. Dopiero po dłuższym czasie pojawił się kowboj, ewidentnie robiący obchód. Przystanął przy studni i zapalił skręconego uprzednio papierosa. W błysku zapałki dało się dostrzec jego twarz, lecz pomimo listów gończych bandy Greena, tej twarzy nie dało się do żadnego dopasować. Albo to zupełnie inna banda, albo ktoś nowy. Kiedy Bobi przypatrywał się palaczowi, przykucnięty za starymi beczkami na tyłach saloonu, usłyszał chrzęst kamyków pod ciężkimi buciorami. Ktoś nadchodził z głębi uliczki i sądząc po odgłosach musiał to być kawał chłopa. Zatrzymał się tuż obok Rewolwerowca i krzyknął na kompana, żeby dać mu znać w którym miejscu się znajduje, by uniknąć kosztownej w skutkach pomyłki, po czym wyszedł na plac przy studni. Korzystając z okazji Bobi wycofał się i ukrył za załomem ściany najbliższego budynku. Nie zauważył jednak innego członka patrolu, który właśnie zapinał spodnie. Tak właśnie zastał go Bobi - z rękami na pasku. Zaskoczony mężczyzna sięgnął po broń, lecz w tej czynności mało kto dorówna refleksem naszemu rewolwerowcowi, toteż pojedynczy wystrzał oznajmił koniec jego żywota. "Nigdy nie sięgaj po broń jako pierwszy" syknął tylko przez zęby Bobi i pognał tam, gdzie spodziewał się ujrzeć towarzyszy pechowego kowboja. Istotnie - pozostali nadal stali przy studni, teraz już z rewolwerami w dłoniach i badawczo lustrowali otaczające ich zabudowania, gdy z mroku wyłoniła się sylwetka szeryfa McCougana. "Szeryf Federalny McCougan. Rzućcie Broń" powiedział tylko, a dwaj bandyci natychmiast wymierzyli w niego. Tu jednak znów się przeliczyli, gdyż w ciemności zaułka Bobi Good już trzymał ich na muszkach swoich dwu sześciostrzałowców, z których jeden nadal jeszcze dymił. Przed kolejnym uderzeniem serca rozległ się huk, ciężko powiedzieć ilu oddanych w jednej chwili wystrzałów, gdyż Sly, kryjący się do tej pory w zaułku po drugiej stronie placu także dołączył się do kanonady i oba ciała w konwulsjach padły na ziemię. "Poślę Cię w diabły" usłyszał Bobi za sobą, razem z charakterystycznym dźwiękiem odciąganego kurka jednotaktowego rewolweru. Uskoczył w ostatniej chwili koziołkując i wzniecając tuman kurzu. Kula o włos minęła jego obojczyk i utkwiła we framudze drzwi. Bill McCougan w tym czasie biegł ile sił, by dobiec pod balkonik saloonu i zejść z pola widzenia mężczyźnie, który właśnie pojawił się w jednym z okien. Na szczęście dla szeryfa napastnik uprzednio zapalił światło, ujawniając tym samym swoje położenie. Z pozycji za filarem szeryf oddał dwa czy trzy strzały w stronę okna, po czym nieszczęśnik w bardzo malowniczy sposób spadł, roztrzaskując podczas upadku barierkę balkonu. Meksykańscy przewodnicy w tym czasie zajęli się wartami, które nadeszły od strony kopalni. Bobi nie miał tyle szczęścia. Po udanym uniku znalazł się między młotem a kowadłem, gdy z ostrzelanych drzwi wyłonił się kolejny drab, a kule zaczęły świstać niebezpiecznie blisko załomu, za który uskoczył. "Teraz albo nigdy" pomyślał i wystawił zza załomu lufę rewolweru, naciskając spust tak długo, aż ciche kliknięcie oznajmiło brak amunicji. Ten dźwięk najwyraźniej zachęcił napastnika do wtargnięcia za załom, a Bobi tylko na to czekał. Mając ostatnie dwie kule w drugim rewolwerze oddał jeden celny strzał, studząc na zawsze zapał zbira. Ostatnim nabojem dobił trafionego na ślepo w kolano kowboja i kucnął, żeby przeładować broń. Nagły ruch spowodował, że ręka mu zadrżała a kule wysypały się w pył ulicy. Na szczęście to tylko szeryf McCougan i Sly Getwick pojawili się w polu widzenia trzymając na muszkach samego Petera Greena. Gdy Bobi wyszedł na placyk z naładowaną już bronią, okazało się, że za przykładem szefa, trzech innych bandytów rzuciło broń i leżąc czekali na zakucie w łańcuch, który na tą okazję został wywleczony z aresztu. Od strony kopalni nadeszli meksykanie - Alonso podtrzymywał postrzelonego w brzuch Sancho. Rana nie wyglądała na poważną, a sam ranny pomachał ku nim lufą winchestera. Bobi odetchnął. Kolejny raz obeszło się bez długiej rekonwalescencji. Mimo, że było blisko.
Niestety Sancho nie miał tyle szczęścia - pomimo opieki lekarskiej zmarł niedługo później.