wtorek, 31 stycznia 2012

Rekonwalescencja

Co tu dużo mówic - nie wyglądało to najlepiej. Bobi został w pojedynku postrzelony w nogę, pojedynek przegrał, ale nie przyznał się do swojej tożsamości, więc legendarny Bobi Good znów wyszedł zwycięsko i dodał do swojego konta kolejne zwycięstwo.
Ranny spoczął w pokoiku nad saloonem, mając za towarzysza Jose, któremu życie w sąsiedztwie baru nie sprzyjało, wypijając bowiem z nudów olbrzymie ilosci tequili szybko popadł w stałe zamroczenie alkoholowe, z którym od teraz miał mieć problemy.
Szeryf nie mscił się, nie wiedząc co właściwie się stało i kto powybijał mu zastępców. Dodatkowym tego powodem były braki kadrowe wśród szeryfowych zbirów. Zostało ich trzech i nie kwapili się do wychodzenia na miasto, którym rządzili uprzednio metodami drobnych zastraszeń i wymuszeń. Teraz miasto wyraźnie ich przerażało i siedzieli u siebie.
Bobi i Jose otrzymali piękny kosz pełen owoców, warzyw i mięsiwa a także domowych przetworów od ludzi z wioski, wraz z wyrazami wdzięczności i zaproszeniem, z którego nie skorzystali.
Dwa tygodnie później, kiedy noga się zagoiła na tyle, by dało się siedzieć na koniu, ruszyli w drogę na południe.

piątek, 27 stycznia 2012

Pojedynek

Pierwszą rzeczą, jaką ujrzał Jose po wyjściu na placyk przed Saloonem, był tłumek podążający za miasto w deszczowy wieczór. Na czele tłumu kroczył Bobi Good i drugi, nieznany Jose bliżej rewolwerowiec. Co ważne, z tyłu pochodu kroczył szeryf, a trzech uprzednio stojących przed aresztem zbirów szło obok. 
"Teraz albo nigdy" pomyślał Jose i wpadł jak burza do saloonu, żeby zgarnąć stojącego przy krześle obrzyna. Dozbrojony biegiem rzucił się w kierunku aresztu, szczęśliwie znajdującego się po przeciwnej stronie miasteczka niż zaczynający się właśnie pojedynek. Właśnie zaczynało błyskać, kiedy Jose sforsował frontowe drzwi i natknął się na wielkiego jak góra osiłka stojącego w ciasnym przedsionku. Jako, że ten uzbrojony był w groźnie wyglądającą strzelbę, Jose nie wahał się i jednym celnym strzałem obalił przeciwnika. Przeskakując nad olbrzymim cielskiem dostrzegł następnego zbira, który zdejmował właśnie z kołka pas z rewolwerami. Jose przymierzył i gdy tylko tamten wyszarpnął colta, nacisnął spust, po czym odrzucił bezużyteczną już broń i sam dobył rewolweru. Wkroczył do ciemnego pomieszczenia i wtedy padł strzał. Kula świsnęła koło ucha gdy Jose padał na drewnianą podłogę. Ułamek sekundy później kolejny strzał odłupał drzazgi tuż obok prawej dłoni Jose i meksykanin przetoczył się po podłodze aż za niską ladę, za którą najwyraźniej czaił się napastnik. Niewiele myśląc przełożył rękę ponad balustradę i strzelił dwa razy, po czym zerwał się i jednym susem przesadził przeszkodę, stając oko w oko ze skulonym w tej chwili zastępcom szeryfa ściskającym dłonią rozszarpane udo. Pomimo odniesionych obrażeń nie chciał jednak się poddać, więc Jose obezwładnił go szybkim ciosem kolby, rozbroił i ruszył korytarzem. Do pomieszczenia z celami dotarł już bez przeszkód, jednak w samym pokoju w ostatniej chwili uskoczył przed pociskiem, który w tym samym momencie rozłupał górną deskę framugi drzwi w miejscu, gdzie Jose miał w tym samym wydawało by się momencie głowę. Następne sekundy potoczyły się jak lawina i wiele rzeczy wydarzyło się na raz. Jose z okrzykiem na usta wbiegający do pomieszczenia, jego przeciwnik ukryty za progiem strzelający raz za razem w światło drzwi, zbłąkane kule krzeszące iskry odbijając się o stalowe kraty jedynej celi i głuchy odgłos padającego ciała. Dopiero po chwili Jose zobaczył leżącego wroga i zrozumiał co się stało. Przeciwnik leżał na posadzce z rozoraną pociskiem klatką piersiową i szybko dyszał. Gdyby nie zasłonięta twarz, Jose musiałby go dobić, ale w tym świetle nie ma szans na bycie rozpoznanym. Porwał klucze z biurka i nic nie mówiąc otworzył drzwi celi, wypuszczając ubranego na czarno chudzielca. Razem wybiegli frontowymi drzwiami, a Jose zdążył nawet podnieść swoją porzuconą wcześniej broń.
- Uciekaj! - Rzucił Jose, a sam pognał w stronę saloonu, bo widać już było wracający do miasta tłumek. Ledwo zdążył usiąść przy stoliku i położyć głowę na stoliku pomiędzy szklaneczkami, kiedy do saloonu wszedł barman. 
- Twój przyjaciel został ranny chłopcze. Jest przed wejściem. Może do niego wyjdziesz?

wtorek, 17 stycznia 2012

Logan

Logan okazało się niewielkim miasteczkiem z jedną tylko uliczką, na dodatek ślepą, gdyż kończyła się drzwiami aresztu. Poza tym w mieście były dwa sklepy, w tym jeden z bronią, saloon z balwierzem, stacja dyliżansu wraz z budynkiem poczty, kościół oraz jeszcze dwa inne budynki. No i porządny zakład kowalski, zlokalizowany w pewnej odległości za miastem ze względu na uciążliwe stukanie i dzwonienie, które dobywało się z wnętrza.
Zaraz po rozsiodłaniu koni stało się jasne, że wydobycie Jeremiasza z aresztu, jak zaplanowali to sobie mężczyźni, nie będzie łatwe. Przed siedzibą szeryfa siedziało trzech zakapiorów, którzy za sam wygląd zasługiwali na odsiadkę. Do klap przypięte jednak mieli gwiazdki zastępców a w rękach nieprzyjemnie wyglądające strzelby. Każdy miał też przypasane po dwa rewolwery. Z takim arsenałem, nawet nie umiejąc strzelać byli w stanie narobić wiele szkód. Ale Bobi nie zakładał, że ci trzej nie umieli strzelać.
Wnętrze Saloonu wyglądało jednak bardziej zachęcająco. Przede wszystkim było tu dość czysto i Bobi ze zdumieniem stwierdził, że lokal odpowiada jego preferencjom. Piwo podane przez barmana także było nieco lepsze niż siki pite w podrzędnych spelunach w czasie całej podróży. Jose, przed którym stanęła niebawem szklaneczka tequili oraz miseczka z ostrą papryką, szybko także się odprężył. Gdyby nie czekające ich zadanie, wieczór mógłby się zapowiadać całkiem przyjemnie. Wiecie jednak jak to mówią - w takich chwilach zawsze musi się coś spier... zepsuć. I oto właśnie w takiej chwili w drzwiach staje elegancko ubrany rewolwerowiec, z wypolerowanymi peacemakerami i w modnym kapeluszu. To jeszcze nie było najgorsze. Najgorsze miało dopiero nadejść.
- Piwo dla wszystkich! Bobi Good jest w mieście. - Zakrzyknął gromko nowo przybyły a kilka osób z sali wzniosło pospieszny toast, żeby dopić trunki, które aktualnie stały przed nimi i zrobić miejsce na kolejne.
- Kto to jest? - Zapytał Bobi kiedy barman postawił przed nim kolejny pieniący się kufel.
- Widać ten cały Bobi. Opowiada właśnie przy barze o tym jak sam jeden ujął szajkę groźnych przestępców.
Tego było za wiele. Prawdziwy Bobi wstał i podszedł do baru, gdzie obok opowiadającego zebrał się już spory tłumek. Przysłuchiwał się przez chwilę opowieści, gdzieś już jakby znanej, po czym odciągnął rewolwerowca na stronę.
Jose siedział przy stoliku. Przyjemne ciepło wypitej tequili wypełniało go, mimo że w głowie jeszcze nie czuł charakterystycznego szmerku. I miał go nie czuć. Przecież mają uwolnić Jeremiasza. Dzisiaj. Bobi stanowczo nakazał wstrzemięźliwość. Jedna szklaneczka i koniec. Ale było tak przyjemnie. Przymknął oczy. Po chwili wokół jakby trochę ucichło. Otworzył jedno oko, później drugie... W saloonie pozostał tylko barman. Skoczył na równe nogi i podszedł do baru.
- Co się dzieje? - Zapytał nieprzytomnie.
- Pojedynek. - Odparł Barman ruszając do drzwi.

środa, 4 stycznia 2012

Oddalona Wspólnota

Droga z Clayton biegła na południe, a świadomość wydarzeń dnia poprzedniego sprawiła, że bohaterowie chcieli jak najszybciej pozbyć się skrzyneczki, inkasując zapłatę. Około południa zorientowali się, że są śledzeni przez grupę jeźdźców i nie chcąc sprawdzać jakie tamci mają zamiary, zboczyli z traktu i zniknęli pomiędzy zadrzewionymi wzgórzami. Dróżka, na którą natrafili przywiodła ich do niewielkiej, znajdującej się na odludziu osady, zamieszkałej przez społeczeństwo amickie. Jak przystało na dobrych gospodarzy, Bobi i Jose zostali przyjęci skromnie, ale z otwartymi ramionami. Nakarmiono ich i przygotowano posłania, żeby mogli wygodnie spędzić noc.
Rankiem Bobiego obudziły wystrzały. Zerwał się na równe nogi i uznając, że o tak wszesnej porze nie ma szans dobudzić młodego meksykanina, sam wyszedł z chaty. Strzały dobiegały z oddalonego od gospodarstwa pola, więc to właśnie tam się skierował. Z rewolwerem w ręce przeskoczył skupisko kamieni, najwyraźniej złożonych tu podczas oczyszczania pola podczas orki i znalazł się w niewielkiej dolince, gdzie oczom jego ukazał się nietypowy widok. Trzech mężczyzn w charakterystycznych spodniach na szelki stało obok siebie i przekazując sobie z ręki do ręki wysłużony karabin próbowało z odległości pięćdziesięciu metrów zestrzelić wiszący na linie worek. Bobi śmiało wmaszerował między nich. Wyglądali na spłoszonych, ale w odpowiedzi na jego pytanie wytłumaczyli, że ich przyjaciel pojechał do miasta i został tam zatrzymany pod jakimś pretekstem. Grozi mu powieszenie z ręki nieuczciwego szeryfa i obmyślają właśnie plan uwolnienia go. Skoro Bobi zna się na strzelaniu, to może mógłby ich nauczyć strzelać do liny, albo ma jakiś inny pomysł na wyciągnięcie Jeremiasza.
Niewiele myśląc, Bobi oddał dwa strzały w kierunku liny z trzymanego w ręce Peacemakera i... nie trafił. Nie zrażony tym spojrzał na mężczyzn.
- Trafiliście kiedyś? - zapytał.
- Nie...
- Ja też nie, więc możemy przestać sobie zawracać głowę tym sposobem wyjścia z sytuacji. Trzeba wymyślić coś innego. Jedziemy w tamtym kierunku, więc rozejrzymy się. Jeśli coś da się zrobić - zrobimy. Jeśli nie - wy też nie dalibyście rady.
Po krótkiej dyskusji, zapewnianiu o dozgonnej wdzięczności i sytym posiłku, na który składała się większa część zapasów należących do wspólnoty towarzysze ruszyli do Logan.