piątek, 16 września 2011

Jaskinia

Droga na północ, a właściwie na północny wschód, starym Szlakiem Santa Fe zapowiadała się długa i męcząca. Pierwsze kilka dni a już zmęczenie dało się we znaki. Słońce paliło niemiłosiernie wyciskając z jeźdźców każdą kroplę wody, której nieustannie ubywało w bukłakach i manierkach. Wreszcie piątego dnia krajobraz się zmienił, na horyzoncie zaczęły pojawiać się pierwsze zielone drzewa a z nieba spadł deszcz. Początkowo nie był duży - ot mżawka, jednak z nastaniem wieczoru wody z nieba zaczęło jakby przybywać i przemoczeni wędrowcy coraz bardziej nerwowo rozglądali się za suchym miejscem na nocleg. Wtedy właśnie, w ostatnich promieniach zachodzącego słońca dostrzegli dym wydobywający się ze szczytu pobliskiego wzgórza, a gdy się zbliżyli dostrzegli u jego podnóża niewielką, lecz zapowiadającą się sucho i przytulnie jaskinię. Wprowadzili tam konie i schronili się sami, odkrywając z zaciekawieniem, że przestronny korytarz znika we wnętrzu gdzieś pod górą a do tego na drugim jego końcu słychać jakby dudnienie. Oczywiście chęć zbadania sprawy zwyciężyła nad zmęczeniem i już po chwili bohaterowie zaopatrzeni w latarnie skierowali swe kroki ku kuszącej ciemności.
Korytarz tylko z początku przypominał jaskinię. Chwilę później wyglądał już jak chodnik kopalni a jeszcze po chwili jak wygodny, choć może nie bardzo przestronny korytarz wewnątrz jakiegoś budynku. Chociaż wykute w litej skale, ściany były pięknie wygładzone, podłoga też dawała stopom pewne oparcie. Nigdzie nie było nawet luźnych kamieni. To oczywiście wzbudziło podejrzenia, ale też podsycało ciekawość. Kilka kroków dalej natknęli się na pierwszego strażnika - stał tyłem w odnodze korytarza, ale śmiałkowie przekradli się za jego plecami i dostali się do przestronniejszej i nieco jaśniejszej, ze względu na brak sklepienia, sali. Hałas dochodził gdzieś spod stóp stojących na balkoniku przy samej balustradzie Bobiego i Billa, a brzmiał jak miarowe uderzenia poprzedzane mechanicznym zgrzytem. Także gdzieś z doły wydobywał się metaliczny w zapachu dym, który widzieli z zewnątrz. Niestety nie zdążyli rozejrzeć się dokładniej, gdyż usłyszeli za sobą kroki i zorientowali się, że do miejsca w którym się znajdowali zmierza kilku strażników. Ruszyli więc w stronę znajomo wyglądającego korytarza a dalej w stronę wyjścia z jaskini. Po drodze natrafili na miniętego wcześniej strażnika. Teraz niestety stał im na drodze z rewolwerem w dłoni. Bobi wyszarpnął swojego Peacemakera z kabury i wygarnął w stronę sylwetki. Dwa strzały przeszyły pierś napastnika, ten jednak pozostał niewzruszony i wypalił w kierunku nadbiegającego z lewej szeryfa. McCougan uskoczył za nieduży występ skalny a Bobi Good po raz drugi spróbował szczęścia, z bardzo podobnym rezultatem. Kiedy będący teraz znacznie bliżej napastnika Bill McCougan wychylił się, bu oddać strzał, widok który zobaczył zmroził mu krew w żyłach. Wcześniej, w ciemności nie można było tego dostrzec, lecz teraz widział, że oczy przeciwnika nie mają źrenicy ani tęczówki - z oczodołów wyglądały tylko przekrwione białka. Co więcej twarz, nawet pomijając oczy była całkowicie bez wyrazu. Nawet gdy kule Bobiego szarpały ciało i przechodziły na wylot, mimika pozostawała niewzruszona. "Potwór" - pomyślał Bill, wypalając prosto w głowę monstrum. Tego było zbyt wiele - przeciwnik zachwiał się, nogi się pod nim ugięły i runął na kamienną posadzkę z łoskotem. "Jeszcze dwaj z tyłu" - krzyknął Bobi. "Celuj w głowę. Między oczy" - odkrzyknął przerażony Bill obserwując, czy powalona przed chwilą postać nie wraca przypadkiem do życia. Rozległy się strzały. Bobi wziął sobie do serca radę towarzysza i już po chwili pomiędzy pokrytymi bielmem oczami kolejnych dwóch strażników ziały czarne dziury po kulach. Wynośmy się stąd. Może i wyglądają jak ślepcy, ale strzelają celnie, nawet w tej ciemności - dopiero teraz można było zauważyć, że lewa nogawka spodni rewolwerowca robi się czerwona od krwi. Po chwili byli na koniach i mimo deszczu galopowali przez noc.

środa, 7 września 2011

Santa Fe

Powrót do Santa Fe był momentem, kiedy wydarzenia nabrały tempa. Szeryfi wyjechali im na spotkanie a wieści o wyzwoleniu Justice oraz ustanowieniu nowego szeryfa obiegły już miasto, więc w saloonie powitano ich brawami i wieloma darmowymi kolejkami. W trakcie imprezy poznali stałego bywalca saloonu Madamme, Scota Michaelsa. Jako że w stanie, w którym przebywał Bobi nie był w stanie zapamiętać imion, zaczął go nazywać wąsaczem, z uwagi na charakterystyczny zarost. Zabawa ciągnęła się do rana i obfitowała w picie, grę w karty, poznawanie tutejszych dam do towarzystwa, poznawanie nietutejszych dam do towarzystwa, tańce, śpiewy i jeszcze więcej picia. W końcu nie co dzień spotyka się ludzi, którzy pojmali samego Petera Greena. Dwa dni później, kiedy bohaterowie odespali, wytrzeźwieli, zwiedzili miasto (pałac gubernatora, piękny kościół z cegieł z suszonej gliny, ratusz miejski i budynki pamiętające jeszcze czasy, kiedy indianie budowali to miejsce), podziękowali za gościnę i pożegnali się z nowymi przyjaciółmi, ruszyli w drogę. Bill uznał, że długo już nie było go na urzędzie i pora sprawdzić co słychać w Dodge, wiedział bowiem, że tego miasta nie można zostawić na długo. Coś go ciągnęło do rodzinnych stron. Chciał porozmawiać z szeryfami miejskimi, ze swoim zastępcą oraz uroczą Margharet - nowym nabytkiem wśród szeryfiej braci. Nie zwlekając więc wyjechali na step skoro świt i skierowali konie na północ.